„Przyrodą trzeba się cieszyć, a nie niszczyć wszystko dookoła, jak ostatni freon” – mówiła Pani Frał do chłopców we Włatcach Móch. I właściwie miała rację. Jednakowoż wymóg bycia człowiekiem ekologicznym jest niezmiernie trudny do spełnienia, a samo określenie „ekologiczny” stało się słowem-wytrychem, mającym otworzyć wszystkie drzwi. W pewnym sensie ekologia jest zaprzeczeniem człowieczeństwa, albowiem człowiek, od samego początku, jest gatunkiem pustoszącym. Pustoszenie to polega na przystosowywaniu otoczenia do swoich potrzeb. Idąc tym tropem można udowodnić, że jest wielce nieekologiczne hodowanie bydła, uprawa zbóż, oswajanie zwierząt (tutaj mamy na przykład zrobienie z wilka psa rasy york, mops lub ratler), regulacja rzek i temu podobne.
A propos bydła i freonu. Za dziurę ozonową głównie jednak jest odpowiedzialne bydło hodowlane (a zatem człowiek, gatunek, który stworzył te hodowle), a nie freon z lodówek. Bydło swoimi gazami jelitowymi robi dziurę. Słowo, tak to jest. To pokazuje, że zarówno ekologia, jak i nie-ekologia jest czymś, co raz się opłaca, a innym razem nie. Opłaca się wcisnąć ludziom kit o freonie z lodówek, żeby wymieniali je na nowszy model. Bo za tym jest kasa. Kiedy jednak kasy nie ma, całe to gadanie o ekologii obnaża swoją hipokryzję.
Szczyt piramidy czczego gadania ekologicznego przez długi czas zajmowały u mnie słuchawki. Tak, takie sobie słuchawki do odtwarzacza mp3 lub innego sprzętu. Słuchawki takie składały się ze słuchawek właściwych oraz nakładanych na nie małych, gąbkowych pokrowców. Miało to na celu nieporanienie uszu oraz – być może – zminimalizowanie ryzyka ogłuchnięcia. Gąbki z czasem parciały i przecierały się. Bez nich natomiast słuchawki traciły swoją przydatność. Niby działały, ale nie sposób było ich używać. W sumie wystarczyłoby kupić nowe gąbki. Ale nie było to proste. Bo tych gąbek nigdzie nie można było kupić. Nie opłacało się ich produkować, najwyraźniej. Jedynym wyjściem było wyrzucenie dobrze w sumie działającego sprzętu na śmietnik i kupno nowych słuchawek, które miały nowe, jeszcze nie zużyte gąbki. Obecnie nakładki z gąbki zastąpiły nakładki silikonowe, które są dodawane w trzech kompletach. Nie ma to jednak większego wpływu na ekologię, ponieważ producenci tak konfigurują sprzęt, żeby się psuł po upływie okresu reklamacji. Dzięki temu dom mój obfituje w kosmiczne ilości nakładek silikonowych, z których zaczęłam robić zasłonkę na drzwi w stylu lat 80. Przy czym nie twierdzę, że jest ona w dobrym guście.
Z punktu widzenia jednostki ekologia jest sensowna wtedy, kiedy się jej ona opłaca. Weźmy takie sortowanie śmieci – bardzo ostatnio modne i wymagane. Sortuję je, bo mi się to opłaca. Sucha frakcja nie musi być natychmiast wyniesiona z domu. Jeśli ją wymieszam z odpadkami organicznymi, muszę częściej chodzić do śmietnika. A nie lubię. I w dodatku mam strasznie nie po drodze. Sortuję śmieci, po czym je wynoszę, a pod kontenerem na odpady czuję się jak frajer. Bo kontener jest przepełniony. I w rezultacie moje posortowane śmieci lądują obok kontenera. Bo jakoś nie wyobrażam sobie, że będę się z nimi cofać do domu i czyhać na moment, kiedy kontenery zostaną opróżnione.
Niezależnie od tego i tak się przez wiele lat czułam jak frajer, bo szkło, plastik i papiery lądowały razem pomieszane w jednym wielkim bałaganie na platformie samochodu. Jak się okazało, nie chodziło o to, żeby rzeczywiście sortować, tylko żeby „przyzwyczaić społeczeństwo do sortowania”. To mi jakoś dziwnie przypomina taką woźną w szkole mojej córki, która to woźna dzwoniła na lekcje pięć minut wcześniej „żeby uczniowie nauczyli się punktualności”. Nie zauważyłam, żeby to wpłynęło na punktualność mojej córki i innych uczniów. Rzekłabym, że nawet vice versa. Wiecie – jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubańczykom.
Kiedyś było modne takie powiedzonko: „Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu”. Cokolwiek przesadzone, ale w znacznej mierze trafne. I miało spore zastosowanie również w kontekście szumu o nadmiar wydawanych przez sklepy foliowych torebek jednorazowych, zwanych nieadekwatnie reklamówkami.
Mój najbliższy osiedlowy sklep spożywczy na fali radosnego hurra-uniesienia przestał je wydawać. Fajnie, w sumie popieram. Tylko w praktyce to wyglądało tak. Kupuję dwa ptysie. Ptysie zawierają, jak wiadomo, krem. Krem dosyć się mażący. Każde ciastko pakowano mi do małej foliówki bez uszu, po czym radośnie rzucano na ladę (a w domyśle: „a teraz nieś to sobie, babo, jak ci się słodyczy zachciało”). No ja bardzo przepraszam, ale to już nawet za towarzysza Wiesława było lepiej, bo wtedy takie ciastka owijano w papier, przewiązywano sznurkiem papierowym, zwanym szpagatem i rzeczywiście można je było w jakim takim stanie donieść do domu. Zwłaszcza jak człowiek po drodze za bardzo nimi nie wymachiwał.
Po pewnym czase fala zachłyśnięcia tą ekologią beztorebkową opadła, chociaż nie wiem dlaczego. Ale nie doszukiwałabym się tutaj jakieś skomplikowanego procesu myślowego; podejrzewam, że beztorebkowość sklepowi się zwyczajnie nie opłaciła.
Swoją drogą, komuna to była naprawdę ekologiczna. Nic się nie zmarnowało. W torebkę po cukrze pakowano jajka, skorupki suszono i po utłuczeniu w moździerzu dawano zamiast wypaśnych tabletek z wapnem psom do żarcia, gazetą wykładano kubeł, a popiołem posypywano chodniki, co dawało dobrą przyczepność do podłoża i nie niszczyło butów. Inna sprawa, że o Manolo Blahniku mało kto wtedy słyszał. A teraz co? Teraz to nawet popiół z papierosa jest produktem deficytowym.
Jedyne, czego nie brakuje, to psie kupy. W sumie bardzo ekologiczny produkt. Czy ktoś słyszał o tym, żeby leśnicy uganiali się za takimi – dajmy na to – dzikami albo niedźwiedziami i łapali ich ekskrementy w foliowe torebki, które potem kiszą się całymi dniami w śmietniku na przystanku (bo innego kosza w promieniu pół kilometra, oczywiście, nie ma)? A przecież za zającem też byłoby ciekawie lecieć z torebką i łopatką, chociaż nie aż taka adrenalina. A jednak nie ma chętnych. Nic. Żadnej akcji. Czyżby ekskrement lisa był bardziej ekologiczny od ekskrementu psa? A może chodzi o to, że lis nie ma właściciela? Albo, że jak w lesie, to nie widać? Oto prawdziwa ekologiczna hipokryzja.
Ekologia strasznie jest fajna, jak się ją cudzymi rękami wykonuje. Jak zresztą większość prac niewdzięcznych, znojnych, brudnych, a przede wszystkim nędznie opłacanych. Co innego, kiedy przychodzi do przypinania sobie medali za zasługi. Na przykład – można krzyczeć, że to dzięki działaniom ekologów mieliśmy taką różnorodność gatunków w lasach. Tymczasem była to zasługa kół myśliwskich, które miały taki w tym interes, że gdyby wytłukły wszystko, co się w tych lasach rusza, to już by nie miały na co polować i do czego strzelać. Obecnie sytuacja się dość konkretnie zmieniła i niebawem w lesie zostanie tylko minister Szyszko z drużyną, przy czym w lesie nie będzie ani jednego drzewa, ale za to będą takie jakby grzyby, które Czesio z Włatców Móch nazywał papierzakami.
No i tak wróciliśmy do kwestii opłacalności. Jak tylko coś się opłaca, robi się to bez bólu. A w każdym razie z mniejszym bólem.
Żyję już dość długo i niejedno widziałam. Przetrzymałam komunę. Przetrzymałam to, co po komunie. To i tę całą ekologię jakoś przetrzymam.
Ilustracja otwierająca: wściekły jeżozwierz (puszczę mu posegregowali), Hours of Margaret of Orléans, Rennes 1426 (BnF, Latin 1156B, fol. 176r)
(felieton ukazał się ongiś w magazynie „Bussiness & Beauty”)
Ja tam nadal mimo worka w kuble najpierw pcham gazetę by wilgoć mi wchłaniała i robali nie było . Z drugiej strony jak mokre w worku??? To bez sensu bo worek/reklamowka niespecjalnie się rozkłada. Wkurwiony jeżozwierz wymiata. Miłego dnia?